Oaza? Taka prawdziwa? Pośrodku pustyni? W Peru takie rzeczy? No to chyba koniecznie trzeba zobaczyć, prawda? No… to zależy. Huacachina, bo o niej mowa, to dla jednych wielkie rozczarowanie i typowy tourist trap, dla innych obowiązkowy punkt na mapie Peru. A jak było z nami?
Nieplanowana wizyta w Oazie Huacachina w Peru
Zacznijmy od tego, że w ogóle nie planowaliśmy odwiedzać oazy. Przed każdą naszą podróżą powstaje mapa z dziesiątkami (setkami?) potencjalnych miejsc, które chcielibyśmy zobaczyć w danym kraju. Inspirujemy się postami i relacjami osób, które podobnie jak my, lubią na własną rękę, z plecakiem, poznawać Amerykę Łacińską.
Huacachinę znaleźliśmy akurat na jednej z wielu typowo turystycznych list typu Peru Must See czy inne Top 10 Atrakcji w Peru. I choć każda z tych list opisywała oazę Huacachina jako miejsce “poza utartym szlakiem”, to jednak w tym przypadku określenie to wydało nam się co najmniej naciągane. Lektura postów na innych blogach raczej utwierdziła nas w tym przekonaniu. Dodatkowo, szybkie spojrzenie na mapy Google pokazało, że oaza znajduje się nie tyle na środku jakiejś pustyni, co bardziej na obrzeżach miasta 😉
Tak więc na naszej podróżniczej mapie Huacachina dostała znacznik w kolorze czerwonym – czyli “raczej odpada” i tym samym, nie znalazła się w naszym wstępnym planie wyprawy. Jednak zawsze staramy się pozostawić sobie swobodę co do wyboru trasy i miejsc, w które dotrzemy.
Nasz 3-tygodniowy pobyt w Peru zaczęliśmy dość intensywnie. Kilka dni w peruwiańskiej Amazonii, na pewno były niesamowitym przeżyciem, ale temperatura i wilgotność dały nam trochę w kość. Później było Cuzco i Święta Dolina Inków, gdzie od ilości miejsc do zobaczenia może się zakręcić w głowie. Nam do tego zakręciło się dosłownie, bo niestety dopadła nas choroba wysokościowa. Następnie trekking do Machu Picchu, Arequipa i kolejny trekking w Kanionie Colca. Całkiem sporo jak na te półtora tygodnia. Dlatego w drugiej połowie naszej podróży po Peru postanowiliśmy nieco zwolnić i zamiast wyruszyć na górskie lodowce, skierowaliśmy się w stronę peruwiańskiego wybrzeża.
Huacachina była niejako po drodze, dogodnie zlokalizowana tuż na skraju miejscowości Ica, w której mieliśmy przesiadkę na kolejny autobus do Paracas nad Oceanem Spokojnym. Już będąc w Amazonii słyszeliśmy dobre opinie od osób, które odwiedziły Oazę Huacachina. Głosy te potwierdziły się później w Cuzco, dlatego postanowiliśmy dać jej jednak szansę i wykorzystać jako przystanek w dalszej drodze nad wybrzeże.
Zielona oaza wokół naturalnego jeziora na pustyni
Czy Huacachina leży faktycznie poza utartym szlakiem można polemizować. Jednak na pewno jest to jedno z bardziej nietypowych miejsc na turystycznej mapie Peru. Wysokie piaszczyste wydmy, sięgające prawie 100 metrów, tworzą tu niezwykłą scenerię i niemal saharyjski krajobraz. Dla nas był on niemałym zaskoczeniem po tym, jak poznaliśmy Peru najpierw od strony bujnej roślinności w Amazonii, a następnie równie zielonego Machu Picchu.
W języku Quechua (język rdzennych plemion zamieszkujących Peru) Huacachina oznacza płaczącą kobietę. Z powstaniem oazy wiąże się pewna legenda, lecz nie udało nam się ustalić jej oryginalnej treści – powtarzana od lat uległa wielu modyfikacjom. Jedna z wersji mówi o inkaskiej księżniczce opłakującej swojego ukochanego, który wyruszył na wojnę. Inna genezę laguny widzi nie w łzach, a w rozbitym lustrze księżniczki.
Niezależnie od legend, historia Oazy Huacachina jako miejscowości sięga lat 30. XX wieku, kiedy to wokół naturalnego jeziora otoczonego palmami zaczęły powstawać pierwsze budynki. Były to głównie hotele i restauracje dla bogatych Peruwiańczyków z Ica. Przyciągała ich urokliwa panorama oazy oraz domniemane lecznicze właściwości wody w lagunie. Współcześnie, choć mieszka tu niespełna 200 mieszkańców, to liczbę turystów szacuje się nawet na tysiąc razy więcej. Jednak największym zmartwieniem mieszkańców oazy nie są turyści, a stale obniżający się poziom wód gruntowych. Problem jest na tyle poważny, że któregoś dnia może on nawet doprowadzić do całkowitego zniknięcia laguny.
Tysiące turystów czy oaza spokoju?
Czytając relacje na innych blogach spodziewaliśmy się w oazie niemałych tłumów. Gwar, hałas, tysiące turystów, a między nimi przekrzykujący się sprzedawcy próbujący znaleźć chętnych na swoje pocztówki, magnesy czy inne kolorowe gadżety. Jakie było nasze zaskoczenie, gdy w rzeczywistości Huacachina przywitała nas ciszą i spokojem. Spokojem, którego bardzo nam było trzeba po intensywnej pierwszej połowie naszej wyprawy. W naszym przypadku, Huacachina okazała się prawdziwą oazą spokoju, z gładką taflą jeziora, spokojnymi deptakami i niemal pustymi kawiarenkami.
Skąd ta zmiana? Z co najmniej kilku powodów. Po pierwsze, nie była to pełnia sezonu – do Oazy Huacachina trafiliśmy w listopadzie, który jest tu w pewnym sensie miesiącem przejściowym. Nie jest to ani peruwiańskie lato (grudzień – marzec, bo na półkuli południowej pory roku są oczywiście na opak), kiedy to można się spodziewać wielu turystów z Peru. Ani peruwiańska zima, podczas której klimat jest bardziej przyjazny (mniej upalna i mniej deszczowa część roku), co zachęca zagranicznych turystów. Po drugie, jakiś czas temu wprowadzono przepisy, które zakazały wszelkiego rodzaju handlu ulicznego w oazie – o czym przypominają liczne znaki zakazu. Widać Huacachina mocno borykała się z problemem nagabywaczy, co zaczęło odstraszać turystów 😉 I po trzecie, tak się złożyło, że trafiliśmy w Peru na narodowy protest pracowników transportu. Przez co wielu turystów mogło mieć problemy z dostaniem się do Oazy Huacachina. I w sumie niewiele by brakowało, a nam także nie udałoby się tu dotrzeć.
Oaza Huacachina (Peru) – jak do niej dotrzeć?
Huacachina znajduje się zaledwie kilka kilometrów od miasta Ica – dawnej hiszpańskiej kolonii, a obecnie 200-tysięcznego miasta słynącego m.in. z produkcji wina. Nam niestety nie udało się wybrać do żadnej z licznych lokalnych winnic, ale podobno warto. Z Ica do oazy dotrzecie bez problemów tuk-tukiem albo taksówką – koszt około 10-15 PEN (listopad ’22). Miasto Ica natomiast leży na tak zwanym “gringo trail”, czyli najczęściej przemierzanej trasie zwiedzania Peru. Dlatego niezależnie, czy wcześniej będziecie w Arequipie lub Puno, czy na wybrzeżu, bez problemów znajdziecie autobus do Ica. A peruwiańskie autobusy zdecydowanie polecamy, zwłaszcza te nocne – w których siedzenia rozkładają się do 160°, a nawet 180° i można w komfortowych warunkach spędzić noc i jednocześnie pokonać duży dystans. My akurat do Ica wybraliśmy się z Arequipy, co kosztowało nas 135 PEN za osobę.
Za przejazd niestety musieliśmy zapłacić podwójnie, ponieważ ze względu na protest pracowników transportu nasze oryginalne bilety zostały anulowane. Korzystaliśmy z bardzo popularnej linii Cruz del Sur, która jak się okazało, była jednym z głównych inicjatorów ogólnonarodowych protestów. O tym, że nasz przejazd został odwołany z powodu strajku, dowiedzieliśmy się dopiero będąc na terminalu autobusowym. Na szczęście na miejscu udało nam się kupić ostatnie bilety do miasta Ica u innego przewoźnika, jednak do końca nie wiedzieliśmy, czy uda się dotrzeć do celu. Sami sprzedawcy nie byli w stanie nam zagwarantować, że autobus faktycznie dojedzie do Ica, gdyż na trasie przejazdu planowane były blokady. I faktycznie – w kilku miejscach napotkaliśmy na wywrotki gruzu wysypanego na drogę oraz dziesiątki ciężarówek blokujących przejazd. Na szczęście kierowca naszego autobusu w poprzednim wcieleniu musiał być chyba kierowcą rajdów terenowych. Korzystając umiejętnie z pobocza i otaczającego nas pustkowia, sprawnie ominął wszelkie blokady. Przygody na trasie sprawiły, że radość z dotarcia do miasta Ica i Oazy Huacachina była podwójna.
Atrakcje Oazy Huacachina – Peru
A co ciekawego można robić w samej Oazie? Poza malowniczymi zdjęciami oczywiście 😉 Dla większości turystów Huacachina to przystanek na jeden dzień plus nocleg. I naszym zdaniem dokładnie tyle, ile warto tam spędzić. Również aktywności są dość standardowe dla wszystkich. Lody, spacer, kawa, opcjonalnie pływanie łódką lub rowerem wodnym po jeziorku. Taka klasyka w pierwszej połowie dnia w oazie. Drugą połowę dnia – późne popołudnie/wieczór – spędzicie na czymś, czego nie sposób uniknąć będąc w Huacachina. Tour de buggies, tour de buggies, tour de buggies… tej frazy nie da się nie usłyszeć. I choć nie ma tu już przekrzykujących się sprzedawców ulicznych, to nie da się uniknąć licznych pracowników agencji oferujących wyprawy na wydmy w pojazdach typu buggy. Czasami przydałaby się tabliczka na czoło z napisem “Tak, my już wykupiliśmy swój tour”. I w zasadzie nie ma znaczenia z czyjej oferty skorzystacie, wszyscy oferują ten sam pakiet atrakcji składający się z trzech aktywności.
Atrakcja 1 – jazda po wydmach pojazdami typu buggy
Nasz tour de buggies rozpoczął się od zbiórki przed wejściem na wydmy. Bo choć jesteśmy w oazie, którą piaski otaczają z każdej strony, to wejście na wydmy oficjalnie jest jedno – w najmniej stromym punkcie. W tym miejscu znajduje się również punkt poboru opłat – ponieważ wstęp na pustynię jest płatny. Cena nie jest na szczęście duża i w naszym przypadku była już wliczona w koszt atrakcji. Jednak warto o to dopytać korzystając z super promocji oferowanych przez licznych sprzedawców.
Po przejściu jakichś 100 m po piasku, doszliśmy do punktu, w którym parkowały samochody buggies (sandbuggy). Było ich tam co najmniej kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt. Wszystkie wyglądające niczym wyjęte z Mad Max’a i gotowe, żeby z rykiem silnika, w kłębach dymu ruszyć na wydmy. Musimy przyznać, że nie jest to najbardziej ekologiczna zabawa 😉
Każdy z pojazdów zabierał 8 pasażerów i kierowcę. A kierowcy trzeba przyznać umiejętnościami nie odstępowali bohaterom wspomnianego już Mad Maxa. Ciężko nam określić, ile czasu łącznie trwała jazda po wydmach – może 20, może 30 minut… nasz kierowca jeździł jak szalony i emocji było tyle, że więcej zdecydowanie nie trzeba. Kierowcy dają tu z siebie wszystko, licząc na jak największy napiwek na koniec (choć nie jest on w żaden sposób wymagany).
Atrakcja 2 – sandboarding czyli deską po wydmach
Druga atrakcja również zapewniła nam sporą dawkę adrenaliny. Sandboarding – czyli zjeżdżanie z wydm na deskach nieco przypominających te do snowboardu. Nasz buggy zatrzymał się na 3 różnych wzniesieniach, zaczynając od stosunkowo niskiego, kończąc na najwyższej wydmie. W tej kolejności nieco łatwiej było opanować strach 😉
Deski do sandboardingu oferowane w ramach wycieczki przystosowane są do zjazdów w pozycji leżącej, na brzuchu. Warto zabrać ze sobą chustę/buff, żeby osłonić twarz od piasku. Widzieliśmy również pojedyncze osoby, które zjeżdżały na deskach typowo snowboardowych – jednak nie są one wliczone w wycieczkę i za taką opcję trzeba sobie dopłacić ekstra.
Atrakcja 3 – zachód słońca na pustyni
O ile dwie poprzednie atrakcje wiążą się z niemałymi emocjami, to trzecia pozwoli się wyciszyć. I chyba nie ma co więcej opisywać, zachód słońca to coś, co trzeba po prostu zobaczyć. Nasz kierowca zapewnił, że zabrał nas na wydmę, z której najlepiej widać zachód słońca. Choć mamy pewne podejrzenia, że pozostali kierowcy na innych mówili to samo 😉
Atrakcja 4?
Tak, na koniec mały bonus od nas – polecajka całkowicie darmowej, czwartej atrakcji. O ile zachód słońca na pustyni na pewno zrobił na nas wrażenie, to jeszcze większe zrobiło niebo pełne gwiazd. Dlatego polecamy wybrać się na wydmy ponownie późnym wieczorem, a najlepiej w środku nocy. Atrakcja faktycznie całkowicie darmowa, gdyż w nocy nie funkcjonuje nawet punkt poboru opłat za wstęp na wydmy 😉 Gwiaździste niebo na pustyni wygląda wyjątkowo, z dala od jakichkolwiek większych źródeł światła (choć gdyby nie miasto Ica oddalone o kilka kilometrów, byłoby jeszcze ciemniej).
My akurat ustawiliśmy budziki na 3 nad ranem i po cichu wymknęliśmy się z naszego hostelu, żeby spacerem dojść na wydmy. Właśnie o tej konkretnej godzinie, znad horyzontu wyłaniał się on… Krzyż Południa.
Tak jak Gwiazda Polarna wyznacza północ w naszej części świata, tak Krzyż Południa wskazuje kierunek przeciwny na półkuli południowej. Od wielu lat na naszej bucket liście było zobaczenie tego konkretnego gwiazdozbioru. Pierwsze próby podjęliśmy już w Kanionie Colca. Jednak tam wysokie ściany kanionu skutecznie ograniczyły nam widnokrąg, a Krzyż Południa pozostał poniżej horyzontu, nawet o 5 rano tuż przed wschodem słońca. W Oazie Huacachina w końcu się udało!
Oaza Huacachina (Peru) – czy było warto?
Do Oazy Huacachina dotarliśmy pomimo, iż początkowo w ogóle nie była w naszych planach wyprawy do Peru. Czy polecimy ją innym? To zależy. Bo trudno ukryć, że jest to miejsce typowo nastawione na turystów. Przyjezdni mają się zakwaterować, skorzystać z lokalnej gastronomii, a wieczorem wybrać się na ustalony pakiet atrakcji, żeby kolejnego dnia ruszyć w dalszą drogę i zrobić miejsce dla kolejnych turystów. Trudno tu o autentyczne poczucie obcowania z pustynią i odległą oazą gdzieś po środku niczego.
Ale czy miło wspominamy czas w oazie? To na pewno! Trafiliśmy tu w bardzo dobrym okresie, a Huacachina pozbawiona tysięcy turystów okazała się naprawdę przyjemnym miejscem. Spacer po oazie, niespieszna kawka, rozrywki na wydmach, a wieczorem kilka drinków z peruwiańskim Pisco Sour i gwieździste niebo nocą. Pełen wrażeń, całkiem miły dzień.